Drogi Kotoru (2018r.)

Awatar użytkownika
Wiatr w Polu
Zwykły forumowicz
Posty: 1618
Rejestracja: poniedziałek, 9 czerwca 2008, 11:41

Drogi Kotoru (2018r.)

Post autor: Wiatr w Polu »

Drogi Kotoru
Wstęp
Całe 10 dni spędziliśmy w Czarnogórze nad Zatoka Kotorską. „Zakotwiczyliśmy” mniej więcej w połowie drogi od przeprawy promowej do Kotoru. Stamtąd codziennie udawaliśmy się na dalsze lub bliższe wycieczki: do Budwy, Dubrownika, Ulcina i do mniej znanych miejscowości szukając wspaniałych widoków, ciekawych dróg i ludzi. Czarnogóra to raj dla botaników, ornitologów, historyków sztuki, etnografów, a nawet architektów. Palmy, drzewa oliwkowe, pomarańczowe, powszechne i służące jako żywopłot krzaczory i ich liście laurowe – nie interesuje mnie to. Podobnie ochy i achy zwiedzających XII-wieczne budowle sakralne turystów, gwar miejscowości wypoczynkowych nie interesują mnie. Oczywiście nie sposób ulec wrażeniu wąskich, cienistych uliczek starych miast, czy wzniesionych na niemal pionowych stokach gór budowli obronnych, ale to też mnie jakoś nieszczególnie pociąga. Budzi zdumienie i podziw, a także refleksję – już wiem, dlaczego Kotor pozostawał twierdzą niezdobytą. Jakikolwiek najeźdźca podszedł pod te usytuowane na stromych stokach umocnienia, musiał pomyśleć to, co ja: O ja pi...ę, ja tam nie idę. Przecież można się spocić, zadyszki dostać, a ludzie na murach na pewno nie czekają z kwiatami i wyrazami uznania, tylko kamieniami zaczną rzucać. No dobrze, a co mnie interesuje? Ludzie i drogi. Lubię jeździć motocyklem, zawsze interesowało mnie, co jest za zakrętem, dokąd dojadę i kogo spotkam. To o drogach. Zaś ludzie, to zarówno ci, z którymi podróżuję, jak i miejscowi, którzy tam żyją. Jak im się wiedzie, jakie mają widzenie świata i różnych jego spraw. Co ich martwi, co śmieszy i co fascynuje. Jak spostrzegają obcych, jakie zdanie maja o swoich. I głównie o tym będzie ta relacja. O drogach i rzadkich, ale ciekawych spotkaniach.
Podróż
Podróż nie odznaczała się niczym szczególnym. Pierwszego dnia 600 km, w dużej mierze autostradami. Nocleg na Węgrzech, jak się okazało, 4 kilometry od elektrowni atomowej (może dlatego rano wszyscy byli tacy rozpromienieni). Na miejsce doprowadziła nas policja, zresztą bardzo chętnie, bo trudno było zlokalizować nasz nocleg (jakaś była dzielnica przemysłowa, gdzie puste hale produkcyjne zarosłe krzakami straszą wybitymi oknami). Nasze lokum było przyzwoite i – co najważniejsze – wyposażone w klimatyzację. Drugiego dnia było wszystko: upał, trochę autostrad, góry, kręte, górskie drogi Bośni i Hercegowiny, a ostatnie 190 km ( z 700) deszcz. Pamiętam, że już miałem serdecznie dość, a tu się zatrzymujemy w strugach deszczu, bo na środku drogi dwie krowy uprawiają seks. Tak, właśnie krowy. Chyba lesbijki, czyli cieląt z tego nie będzie, ale przeszkadzać nie wypada. Na miejsce dotarliśmy późnym wieczorem. I tu ciekawostka – w Czarnogórze domy w takich małych miejscowościach jak Dolij Stoliv (czytaj Dolny Stolik) nie mają numerów. Listonosz wie, a my nie. I szukaj po nocy wiatru w polu. Ale znaleźliśmy. Droga powrotna też bez przygód. Nieco dłuższa, bo przez Chorwację. Pod Preszowem polało porządnie, ale do Polski dotarliśmy w słońcu. W Barwinku się rozstaliśmy.
Ruch uliczny w Czarnogórze
Ruch uliczny nad Zatoką Kotorską jest spory. Zwłaszcza w miejscowościach wypoczynkowych. Droga od promu do Kotoru jest wąska. Są miejsca, gdzie motocyklem trudno się minąć z autem. Nie ma znaków określających, kto ma pierwszeństwo. Trzeba się „dogadać”. Miejscowi dobrze to wiedzą i mają świadomość, że drogi nie da się poszerzyć. Z jednej strony domy, z drugiej zatoka. Kto widzi nadjeżdżające z przeciwka auto, patrzy, gdzie jest szerzej, i który z kierowców ma do tego miejsca bliżej. Często trzeba cofać i mijać się powolutku na grubość lakieru. Zwłaszcza z autobusem, który kursuje tam regularnie (linia Blue Line). Tu dodać należy, że nie ma tam przystanków, tylko kto machnie, ten wsiada i na żądanie wysiada przed domem. W związku z tym ruchem powszechne jest w Czarnogórze trąbienie, czyli używanie sygnału dźwiękowego. Nie jest to jednak wyrazem agresji, jak u nas. Jest ono krótkie i raczej przyjazne, choć na początku budziło we mnie silny niepokój i szybki odruch orientacyjny. Tam się trąbi żeby pozdrowić, podziękować, ostrzec. I jest takie króciutkie piip. Pomykam sobie w korku powolutku pod prąd lewym pasem, z naprzeciwka wyłania się półciężarówka. Piip i kierowca macha do mnie wesoło. To oznacza: „Hej, kolego, ty na motocyklu, widzę ciebie, a teraz wiem, że i ty mnie widzisz, no to pozdrawiam”. Albo: „Hahaha, fajna ta wasza Gagatka. Siedzi na motocyklu tyłem do kierunku jazdy i was filmuje. Wygląda jak ludzik lego. Super sprawa, trzymajcie się”. Krótkim pipczeniem ostrzega się, gdy się wjeżdża w „wąskie gardło” żeby kierowca jadący z przeciwka się zatrzymał tam, gdzie jest jeszcze szeroko. I tak dalej i temu podobnie. Ogólnie trzeba uważać i mieć oczy dookoła głowy, bo w dużym ruchu zdarzają się dość często „lekkie” wymuszenia pierwszeństwa – auto chcące się włączyć do ruchu z podporządkowanej w lewo upatruje luki wśród pojazdów jadących z lewej strony, wjeżdża na pas i czeka, aż ktoś jadący z prawej ustąpi pierwszeństwa. W podziękowaniu za uprzejmość trąbi.
Drogi
Drogi w pobliżu Zatoki Kotorskiej są różne. Przez 10 dni spenetrowałem większość z nich. Świetna jest droga znad zatoki do Nieksicia (P11). Szeroka, równa, bardzo widowiskowa. Pod górkę dwa pasy ruchu. Liczne tunele, łagodne łuki. Miejscowi nazywają ja magistralą. Można tam pomykać 130-150 km na godzinę, złożyć się elegancko w zakręt i tak trzymać, lub operując gazem zmieniać pochylenie. Super sprawa. Strome ściany skalne zabezpieczone siatkami tak, żeby kamienie nie spadały na drogę. Tyle że... można spotkać nieoczekiwanie stado kóz, albo – jak mi się to zdarzyło podczas ostatniej przejażdżki – głaz wielkości małej ciężarówki blokujący dwa z trzech pasów i rozbite auto. Na oko z 15 ton. Najbardziej znana jest tzw. droga kotorska – wijące się w nieskończoność serpentyny, a co zakręt, to piękniejsze widoki. Droga wąska. Prowadzi do parku narodowego, a dalej już szeroka i wygodna, ale też „powykręcana” (częściowo w budowie) do Podgoricy, lub do Budwy. Ale droga kotorska jest bardzo „cywilizowana”. Wszędzie są zabezpieczenia, barierki, murki. Wystarczy zjechać z dowolnej miejscowości nad zatoką w boczną dróżkę i mamy i serpentyny i widoki równie piękne. Albo przejechać się trasą P23 z Grahowo do Resny i Kotoru. Kilkadziesiąt kilometrów niezapomnianych wrażeń i sto tysięcy zakrętów. Droga wąska, niebezpieczna, pełna zakrętów (chyba o tym wspomniałem). Dość powiedzieć, że tego dnia przejechaliśmy 160 km w 7 godzin. Z jednej strony lita skała, z drugiej przepaść. Ostry zakręt i nigdy nie wiadomo co za nim. Czasem stado kóz, zadziwione osiołki, albo dwa dorodne głazie (tak po 500 kilo). Nie wiem, dlaczego nikt ich nie uprzątnął. Może dopiero spadły, a może nie ma sensu, bo mało kto tędy jeździ, a przejechać jakoś się da. Mijaliśmy też miejsca upamiętniające tych, którzy spotkali swój ostatni zakręt i zakończyli podróż długim lotem w dół... Jeszcze inne drogi, to już nieuczęszczane (bo równolegle, dołem biegnie „magistrala”). Tu widać, że natura bierze w posiadanie (albo i odbiera) to, co jej kiedyś ręka ludzka zabrała. Szczeliny popękanego asfaltu wypełnia trawa, a rosnąca po obu stronach drogi bujna roślinność rozwija swe pędy, jakby chciała się połączyć na środku i zagrodzić wjazd. Gałązki omiatają lusterka motocykla, głowę trzeba pochylić. Tu też urwiska, osuwiska. Bałbym się minąć z drugim motocyklem (chyba że od strony ściany).
Ludzie
Pomijając moich „współpodróżników” i „współspaczy”, z którymi spędzaliśmy wspólnie wieczory na pogawędkach o tym i owym, niewiele miałem okazji spotkać „tambylców”, czy „lokalsów”. Niemniej jednak były to bardzo ciekawe spotkania. Tu dodam, że językiem, którym się przeważnie posługiwałem, był polski. Przydawały się też słówka rosyjskie i skojarzenia z nimi, czasem angielskie i niemieckie (ale to rzadko). Do tego trochę pantomimy i koniecznie rakiji. Zdumiony byłem, jak dużo mamy w swoich językach słów podobnych (mimo, że z wykształcenia jestem filologiem, byłem zdumiony), ale zostawmy to. Pierwszy „poważny kontakt”miałem z policją. Pomykam „magistralą” tak ze 120, a tu mnie „suszą”. Okazało się że to teren zabudowany (skałami) i „speed limit” jest 60 km/h. Pan policjant nas zatrzymał po czym stwierdził chyba coś takiego: „A Polako! No, Polako, to lubią zap...ać. Tu jest speed limit 60. No ale jedźcie dalej. Tylko trochę wolniej. Szerokości!” - tyle zrozumiałem. Inne spotkania, to w kafenach. Kafeny, to takie kawiarnie usytuowane zwykle na rozstajach dróg. Nikogo tam nie ma oprócz właściciela. Ale kawa jest i rakija obowiązkowo. W jednej z nich gospodarz bardzo chętnie nas przyjął i wdał się w pogawędkę. Opowiadał o tym, jak trudno się tu żyje pośród gór. Że wsie opustoszały, młodzi poszli do miasta (skąd my to znamy). Jest tylko prąd, pali się drewnem. Największe kłopoty są z wodą. Pokazał nam zbiorniki do łapania deszczówki. Nie wiem, czy aby nie z tej wody zrobiona była nasza kawa, ale dobra była. O Ulcinie i muzułmanach tam mieszkających powiedział, że mają dobra pamięć (i coś jeszcze tłumaczył). Zrozumiałem tyle, że to, co pamiętają, utwierdza ich w przekonaniu, że dla wszystkich lepiej jest, jeśli się żyje w pokoju i zgodzie. W innej kafenie też było ciekawie. Zatrzymałem się, przywitał mnie wychudzony pies polegujący w cieniu auta. Wszędzie pustki. Wchodzę, styl wiejskiej klubo-kawiarni z czasów dawnego PRL-u. Na podłodze linoleum, stoliki przykryte ceratą. Na starych, tapicerowanych krzesłach dziury wypalone przez spadające ogniki z papierosów. Mimo otwartych okien i drzwi czuć intensywną woń wypalonych tu przed laty tysięcy, a może i setek tysięcy fajek. Za barem nikogo. Za to w rogu trzech facetów w podeszłym wieku (czyli moich rówieśników) rżnie w karty. Na stole pełna popielniczka, piwo, butelka rakiji. Któryś do mnie zagadał. Chyba zapraszał do stolika i do gry. Wskazywał też zapraszającym gestem na wódkę. Odmówiłem, stanąłem przy kontuarze i czekam. Po dobrej chwili obcięli się, że nadal tu jestem i jeden pyta, czego chcę. Na to ja po polsku, że kawy bym się napił. Ten decyzyjny (siwy) do tego z czerwonym nosem (w ich języku): Zrób mu tam kawy, ja rozdam. „Czerwony Nos” zrobił mi kawę, a decyzyjny: „Wody mu jeszcze daj”. Dostałem i wodę (taki tam zwyczaj). Posiedziałem, nie udało się nawiązać dialogu. Panowie zajęci byli kartami. Chciałem zapłacić. „A weź pan nie przeszkadzaj, tu ważna rozgrywka. Jedź pan dalej. Zdrowia”. I jeszcze jedno spotkanie. Na drodze z Podgoricy do Nieksicia zastała mnie burza. Nagle lunęło jak z wiadra. Las skały, żadnych osiedli w okolicy, że o wiatach przystankowych nie wspomnę. Nieoczekiwanie widzę dwa domki po lewej. Zawracam, pytam, czy mogę stanąć pod dachem i przeczekać. No ale jak to pod dachem? Do środka zapraszamy w nasze skromne progi. Tu już kieliszeczka rakiji nie mogłem odmówić. Byłoby to niegrzeczne. Domek bardzo skromny, gospodarze niezwykle gościnni. Ciekawi tego, co może im opowiedzieć nieznany i nieoczekiwany przybysz, bardzo otwarci na pytania tegoż. Deszcz długo padał. Wymieniliśmy poglądy, ja opowiadałem o Polsce, oni o Czarnogórze. Dużo opowiadali o życiu w tym zakątku świata, pokazywali zdjęcia wnucząt (jedno z nich poznałem – 2,5 roku, Milica, w sam raz na grilla). O zdrowiu, zadowoleniu z tego, co się ma. Na koniec, gdy czas było jechać, gospodarz uparł się, żeby mi coś pokazać i polecić. Długo szukał, aż znalazł w jednym z albumów zdjęcie wybudowanej w niszy skalnej świątyni w Nieksiciu. Wytłumaczył, jak tam dojechać, gorąca polecał. Na zdjęciu właśnie ta świątynia i morze głów odwiedzających ją turystów. Obiecałem, że trafię, dojadę, zobaczę. Okłamałem go. Bo jakże miałbym mu wytłumaczyć, że o wiele bardziej sobie cenię pobyt w jego skromnych progach, niż oglądanie atrakcji turystycznych?
Motocykle
Większość motocykli, które spotykaliśmy po drodze, to były duże enduro. Na pewno były to BM-ki i Eksplorery Triumpha. Wygodne, pakowne. Można je było spotkać nad zatoką i na „drodze kotorskiej”. Na tych „ścieżkach”, po których jeździliśmy, nie spotkaliśmy żadnego. Nie tylko enduro, ale w ogóle żadnego motocykla. Vmax i Gold Wing 1200 sprawowały się bez zarzutu. Nie mieliśmy żadnej awarii. Nie nadają się one do górskich podróży, ale dawały radę. Goldas, to kredens, a u mnie mały skok zawieszenia i w ogóle twardość tego zawieszenia oraz wysoko umiejscowiony środek ciężkości (zwłaszcza z pasażerem), podparcie na palcach, sprawiają, że jazda z małymi prędkościami, po wybojach jest bardzo trudna. Dzinio po powrocie miał ucałować swojego Gold Winga w rurę wydechową, ja ucałuję we wszystkie cztery.
Zakończenie
Dziękuję wszystkim tym, z którymi miałem okazję jeździć, których mogłem poznać. A Ignasia zjemy następnym razem. I to by było na tyle :)
Wojownik musi czuć zapach wojny, musi wiedzieć, że jest potrzebny. W czas pokoju tylko dudnienie KODO jest zwiastunem błogosławieństwa Cesarza do wymarszu na bój.
Wielki Brat
Zwykły forumowicz
Posty: 2808
Rejestracja: poniedziałek, 19 lutego 2007, 08:39
Motocykl: FJR 1300

Re: Drogi Kotoru

Post autor: Wielki Brat »

Relację czyta się jak zwykle "jednym tchem", ale gdyby znalazły się jeszcze jakieś fotki ...
Awatar użytkownika
Wiatr w Polu
Zwykły forumowicz
Posty: 1618
Rejestracja: poniedziałek, 9 czerwca 2008, 11:41

Re: Drogi Kotoru

Post autor: Wiatr w Polu »

Znajdą się fotki, będzie film. Trzeba ciut poczekać, bo spora część nagrań jest na obcym kompie. Duży materiał, pocztą tego nie prześle.
Wojownik musi czuć zapach wojny, musi wiedzieć, że jest potrzebny. W czas pokoju tylko dudnienie KODO jest zwiastunem błogosławieństwa Cesarza do wymarszu na bój.
Awatar użytkownika
Wiatr w Polu
Zwykły forumowicz
Posty: 1618
Rejestracja: poniedziałek, 9 czerwca 2008, 11:41

Re: Drogi Kotoru

Post autor: Wiatr w Polu »

A mi, żeby zrobić jednak ten film :)
Wojownik musi czuć zapach wojny, musi wiedzieć, że jest potrzebny. W czas pokoju tylko dudnienie KODO jest zwiastunem błogosławieństwa Cesarza do wymarszu na bój.
ODPOWIEDZ

Wróć do „WIATR W POLU I JEGO RELACJE,”